piątek, 30 lipca 2010

Górski Dilijan i okoliczne jeziora




Jako że jednego pięknego jeziora Sewan było nam mało i chcieliśmy pochodzić po górkach, polecono nam wyjazd do Dilijan- górskiej miejscowości wypadowej, z której można było zrobić wiele trekingów. Przepakowaliśmy plecaki i postanowiliśmy tego samego dnia dojechać do miejscowości Gosz z pięknym monastyrem, od którego miało być jedyne 2,5 km do docelowego jeziora. Gdy szliśmy trasą, pytając się okolicznych mieszkańców o drogę, każdy instruował nas inaczej, a w lesie często pojawiały się rozwidlenia. Ostatecznie do upragnionego miejsca doszliśmy po ok 4h. 2 chłopców pod szczyt podjeżdżało niwką, ale nie skończyło się to dla nas szczęśliwie, gdyż warunki na drodze spowodowały, że samochód utkwił w wielkiej kałuży błota. Próby wyciągnięcia go siłami mięśni spełzły na niczym. Ostatecznie musieliśmy opłacić przyjazd jeepa na miejsce i holowanie, co według miejscowego zużyło 20 l benzyny.Jeziorko okazało się małym, zabagnionym stawkiem, ale czystości nie można mu było odjąć- raków i żab było tam mnóstwo.
Poszukiwanie kolejnego jeziora następnego dnia zajęło nam kolejne 5 godzin i skutkowało przejściem dzikiego, nie kończącego się odcinka lasu, mimo, że miało to być tylko 5 km.Ostatecznie doszliśmy do głównej drogi samochodowej, skąd ok 18:00 pojechaliśmy na stopa. To jeziorko prezentowało się trochę lepiej:)Na miejscu oferowano jazdę rowerem wodnym czy obiad w okolicznej restauracji. Nocowaliśmy w pobliskim lesie pod namiotem:)

czwartek, 29 lipca 2010

Sewan i okolice





Jestesmy nad jeziorem Sewan (2000m n.p.m.) uwazanym za perelke Armenii i mysle ze zdjecia zobrazuja jak faktycznie tu jest:) Pozdrawiamy

wtorek, 27 lipca 2010

Szczyt Aragac





Namioty rozbilismy na przepieknej polanie u podnoza gory. Dolina plynely strumienie lodowcowe, w ktorych kapiel o zachodzie slonca byla niesamowicie orzezwiajaca i dostarczała wiele przyjemnych wrazen;)Sumki(plecaki)zostawilismy w namiotach i zdecydowalismy się na atak góry Aragac. Gorka o czterech szczytach wyglada niepozornie, a jednak droga przez ruchome lupki dala nam sie we znaki..ale warto bylo!Mimo szczerych checi porannego wstawania, udalo nam sie wyruszyc dopiero ok godziny 11:30. Z początku piekne, zielone, kwieciste polany lekko pietrzace sie w gore. Pozniej troszkę bardziej stroma sciezka zwirowa, a na ostatnie 3h przemila kamienista, stroma droga, na ktorej niejeden raz zastanawialismy sie kiedy pojdzie lawina. Ale kazdy z nas mial na to swoj sposob;) Michal, jak to powiedzial, kical przez kamienie nie pozwalajac na osuniecie sie, Kasia, szla prężnie przed siebie, nie myslac o wiszacych nad nia skalach tylko wpatrując sie w zblizajacy sie szczyt, reszta szła na chybił trafił spontanicznie wybierajac droge pozornie wyglądającą na najbezpieczniejszą podtrzymujac sie kijkami trekingowymi. Tych wierzcholkow, ktore mialy okazac sie ostatnimi bylo po drodze dobre kilka, zanim w koncu zobaczylismy krzyz na prawidlowym szczycie, a to i tak tylko jedna czwarta Aragac, bo przeciez ma on 4 wierzcholki;)

sobota, 24 lipca 2010

Erewan



W koncu udalo się nam polaczyc ze swiatem. Wbrew pozorom przez najblizsze dwa tygodnie nie bylo to takie łatwe, gdyż mielismy dosc zabiegany grafik:)Ale co sie odwlecze..:)Erewan stanowi niesamowity kontrast w stosunku do innych miast, ktore mielismy okazję zwiedzić jadac przez Armenie. Koniec koncow miasto liczy prawie polowe ludności Armeni: 1 000 000 osob. Architektura czesto odnawiana, mnostwo klubow muzycznych, barow, restauracji. Sprawia wrazenie miasta europejskiego. Nocleg znalezlismy w prywatnej kwaterze za 4000 dramow ( ok 40 zl) co na rok 2010 jest cena niska i oczywiscie stargowana. Noclegi tu zaczynaja sie od 5000 wzwyz.Nasza gospodyni mowi po rosyjsku, tak wiec problemow z dogadaniem sie nie bylo:) Czeka nas 9 dni w Armenii.Jutro dojezdza do nas 6 uczestnik ekipy- Andrzej i zaczynamy od krotkiego trekingu w gorach: cel- Aragac-4100m. Miejmy nadzieje ze gora mniej uciazliwa niz te, ktore mielismy okazje zdobywac w Azerbejdzanie..:)

środa, 21 lipca 2010

Granica z Armenia, monastyr w Sanahin



Dojazd do granicy Gruzinsko-armenskiej na stopa okazał sie nie byc tak proste jak zwykle. Samochod jadacy akurat do granicy zdarzal sie raz na 15 minut. Ale pozostalo nam uzbroic sie w cierpliwość i usmiechac sie jak najpiekniej do przejezdzajacych kierowcow;) Taktyka jak zwykle: my z Kasia łapałyśmy, chlopcy sie chowali.W koncu udalo sie złapac tira. zapytalysmy czy wezmie dwoch malczikow ( chlopakow)- zgodzil sie. Po ok 15 minutach i do nas usmiechnelo sie szczescie- kolejny tir zatrzymal sie. Wybłagałyśmy kierowce by wziął 3 osoby, mimo ze policja jest u nich bardzo rygorystyczna jesli chodzi o przepisy ruchu drogowego. Obiecalismy ze bedziemy sie chowac w razie czego, wiec kazal usiasc nam na lozku, a Kasia siedziala na siedzeniu pasazera. Tak oto, bardzo przepisowa predkoscia( o dziwo) przy muzyczce gruzinskiej dojechalismy pod sama granice gdzie czekali juz na nas chlopcy:)Pora na przejscie granicy: 10 dolarow na wize, wnioski do wypelnenia i po kwadransie w naszych paszportach pojawila sie kolejna pieczątka:)Z najlepszymi zyczeniami milego zwiedzania od celnikow przeszlismy na teren Armenii, gdzie kawalek dalej rozlozylismy sumki( plecaki) czekajac na armenskiego stopa. Sytuacja byla o tyle trudna, ze samochody jadace przez granice sa zazwyczaj przepelnione. Liczylismy na tira, ale i tym razem nie dalo rady, bo kierowcy bali sie brac tyle osob. Udalo nam sie zatrzymac i wyblagac jeden samochod przewozowy, by podwiózł nas do glownej drogi na Alaverdi- miasto, z ktorego moglismy przedostac sie do monastyrow. Udalo sie!3 osoby do bagaznika jechaly z paczkami 2 litrowych napojow armenskich zamkniete jak sardynki w puszcze, dwie z przodu rozmawialy z kierowca. Na glownej drodze nie bylo wiele lepiej- samochodow bardzo malo. Udalo nam sie zatrzymac marszrutke, i po zaplaceniu utargowanej sumy dojechac do Alaverdi. Miasto nie grzeszylo pieknem.. stare, rozpadajace sie bloki, pozostalosci kopalni miedzi, a wszytko to otoczone niesamowicie pieknymi gorami, co dawalo niesamowity kontrast. Zdecydiowalismy sie przemiescic do pierwszej wioski z sredniowiecznym monastyrem- SANAHIN. Podjechalismy na gore mala kolejka linowa, za jedyne 300 dram ( ok 3 zl) i po kilometrze bylismy juz na miejscu. Monastyr piekny- kilka kaplic, biblioteka, dzwonnica, obok pietrzacy sie na malym wzgorzu cmentarz. Obok babuszki z Armenii sprzedajace recznie robione souveniry. Zaraz obok pietrzyla sie gorka,a na jej szczycie mala polana, idealna na rozbicie dwoch namiotow. Chlopcy poszli po produkty na kolacje, my poszłyśmy sie myc do centrum wioski ( tylko tam bylo zrodlo wody)co jak zwykle wywołało poruszenie wśród mieszkańców wioski ( zwłaszcza tych młodych, którzy nie mając co robić późnym popołudniem przyglądali się z lekkim uśmiechem jak dwie turystki odbywają kąpiel po środku ich wioski. Wieczorkiem całą ekipą spedzilismy bardzo mily czas przy armenskim winie i piwie z widokiem z jednej strony na pelen blokow Alaverdi, z drogiej na kolejne wioski posrod zielonych wzgorz. Wieczor godny zapamietania..:)

poniedziałek, 19 lipca 2010

Azerbejdzan- jezioro w Mingacevir


Zastanawialam sie jaki moglby byc moj najorginalniejszy prezent na urodziny. Otoz dnia 19 lipca o polnocy i 5 minut dostalam od calej grupy i naszego nowego przyjaciela z Azerbejdzanu 5 balonow i czarny worek okrecony linka, ktora dostalismy od jednego z podwozacych nas taxowkarzy, z nadzieja ze sie nam przyda. A co w srodku? caly sprzet najbardziej przydatny w gory: Gumowe rekawiczki do zbierania drewna, badz innych produktow na rozpalenie ogniska, zestaw klamerek, wachlarz pomagajacy gdy jest duszno badz przy rozpalaniu ogniska , 10 paczek zapalek i co najwazniejsze- dezodorant majacy rowniez dwojakie zastosowanie- pomoc przy rozpalaniu ogniska oraz tuszowanie brzydkich zapachow w podrozy, ale to nie wszystko..dodatkowo na kartce papieru dokladnie rozpisane mozliwosci użycia tych oto produktow w gorach w momentach kryzysowych..musze przyznac ze prezent niesamowicie praktyczny!:) Dla zainteresowanych chetnie udostepnie instrukcje obslugi przed waszymi wyjazdami na wyprawy;)Ale do rzeczy..Do Mingacevir dojechalimy 18 lipca, slyszac od naszej znajomej z Baku, ze jest to jedyne miejsce gdzie mozna sie wykapac i woda jest czysta:)Szczesliwym trafem udalo nam sie zlapac dwa stopy. Nasza trojka trafila na mlodego Azera z Mingacevir, ktory zaprzyjaznil sie z nami do tego stopnia, ze zaprosil nas na obiad do swojego domu, przedstawil rodzine, wymienil sie adresami, zawiozl nad samo jezioro, pokazal gdzie mozemy sie rozbic plus spedzil z nami bardzo mily wieczor pokazujac nielogiczne dla nas troche azerskie gry karciane i kapiac sie w jeziorze. Zastanawialysmy sie z Kasia plywajac w jeziorze dlaczego wszyscy mezczyzni w wodzie sie na nas patrza i przeszkadzaja nam w plywaniu. Pozniej okazalo sie, ze byla to plaza tylko dla mezczyzn, i ze Azerki raczej sie nie kapia, tak wiec mlodzi Azerowie chcieli sobie z nas pozartowac, a naszemu przyjacielowi bylo z tego powodu glupio..ale postanowilysmy nie przejmowac sie tym i cieszyc sie przyjemna, chlodna woda:) Nastepnego dnia o wschodzie slonca postanowilismy powtorzyc przyjemna , dluga kapiel po czym udalismy sie w poszukiwaniu stopa do granicy Azersko-Gruzinskiej:)

sobota, 17 lipca 2010

Petroglify i wulkany blotne w Qobustanie (ok 60 km od Baku)





Coz tu duzo mowic, sugerujac sie tym by zobaczyc jak najwiecej i nie zwazajac na informacje w przewodniku ze gastnicy w Qobustanie nie ma, postanowilismy wybrac sie na wieczor w tamte okolice, by rozbic namioty i nastepnego dnia zwiedzic wulkany oraz petroglify. Pech chcial,ze akurat rozpetala sie niesamowicie ulewna burza, i ciezko bylo by nam w takich warunkach znalezc jakiekolwiek miejsce na nocleg. Na szczescie nasz taksowkarz mnial znajomosci w miescie i dojechalismy do zajazdu przy glownej drodze. Gospodarz zaoferowal nam rozbicie palatek( namiotow) na przystanku autobusowym, no coz..takiej przygody jeszcze nie mielismy, zbyt czysto nie bylo..ale po chwili otrzymalismy rowniez zmiotke oraz szufelke. Szykujac miejsce do spania nagle zostalismy przywolani przez gospodarza do jednej z pustych komnat zaraz po remoncie. Nie bylo takm nic, poza 4 bialymi scianami, niepewnej czystosci oraz swiatlem. A jednak bylo czysciej niz na przystanku wiec zdecydowanie podziekowalismy za ta propozycje i rozlozylismy sie tam. Wieczor uplynal na milych pogawedkach z Azerami przy czaju (herbatce), salatce i piwie. Kolejnego dnia wynajelismy taksowki targujac sie przy tym do przystepnej ceny i pojechalismy zobaczyc upragnione wulkany blotne i petroglify. Wulkany wydawały z siebie niesamowicie przyjazne odgłosy: bulgotania, syczącego samowara, przerywanego kaszlu, sapania.. istny koncert dźwięków, przy którym niejeden poeta mógłby znaleźć natchnienie:)Petroglify oddalone były o kilka kilometrów od wulkanów, co przekonało nas, byśmy wynajęli 2 taksówki. Choć cena wytargowana nie była wygórowana, to jazda kierowców pozostawiała wiele do życzenia. Jako że nie mieli zbyt dużo klientów, postanowili popisać się przed nami i ścigali się całą drogę co nieraz wywołało u nas uczucie daleko idącej niepewności o nasze jutro. Na szczęście dojechaliśmy do celu, a oto zdjęcia z naszej wycieczki;)

wtorek, 13 lipca 2010

starożytna wioska Xinaliq

Dwa dni w Baku przy temperaturach 40-45 stopni całkowicie wystarczyły by zniechęcić się do dużych upalnych miast i zatęsknić za chłodniejszymi górami. Padła więc decyzja by wyjechać w północny Kaukaz do chwalonej przez wszystkich miejscowości Kuba,a następnie do najstarszej zachowanej wioski starożytnej w Kaukazie- Xinaliq. Celem byl szczyt Xizilkaya o wysokości 3700 m. Góry okazały się o tyle trudne, że mijając osady pasterskie spotykało się sfory psów, które nie zawsze byly przyjaznie nastawione. Tak oto idac w strone szczytu Witek ze stresu przed psami zostawil plecak i szybkim krokiem staralismy sie je zgubic, schowac za skala i wrocic po plecak pozniej. Jedyna obrona byl gaz pieprzowy, ktory Michal mial w reku na wypadek gdyby sytuacja wymknela sie spod kontroli. Powrot po plecak Witka okazal sie byc nielatwy, gdyz psy nie chcialy odejsc. Ostatecznie pomogl nam okoliczny pasterz, ktory przejezdzal konno sciezka wraz z zona. Tu tez z poczatku sprawa nie byla najlatwiejsza, gdyz najpierw pasterz zaproponowal nam konia, by ktos z nas wrocil przez gory po plecak. Pozniej jednak widzac nasze zrezygnowanie i strach przed gorska konna jazda sam wrocil sie po rzeczy i przywiozl je nam po chwili. Sytuacje udalo sie opanowac. Docelowo spedzilismy na przeleczy pod szczytem 2 noce pod namiotem,kapiac sie w pobliskim czysciutkim strumieniu i probujac rozpalic ognisko z pobliskiego guana, gdyz drzew tam nie bylo. Drugiego dnia atakowalismy szczyt, co tez okazalo sie byc nieproste ze wzgledu na zbyt krotka aklimatyzacje i problemy z oddychaniem u niektorych. Wszystko to jednak zrekompensowaly widoki ze szczytu gory i spacer po okolicznej pieknej grani. Na koniec spotkalismy rowniez 2 Alpinistow z Azerbejdzanu, ktorzy opowiadali nam o swoich wyjazdach w Pamir Ałaj w Tadzykistanie oraz w Himalaje, nie zabraklo rowniez rozmowy o polityce i zyciu. Wrazenia z tych 3 dni bezcenne!. By zapewnic sobie stala dawke wrazen w drodze powrotnej do wioski znow natknelismy sie na sfore psow, tym razem jeszcze wieksza. Psy zwinnie nas otoczyly, co dalo nam molzliwosc tylko i wylacznie przeczekania w pozycji siedzacej bez ruchu, az przyjdzie pasterz i je odpedzi. Po 10 minutach faktycznie przyszedl ok 13letni chlopiec, ktory odpedzil psy i przeprowadzil nas bezpiecznie przez osade pasterska. Pobyt w Xinaliq zakonczyl sie dla nas bardzo milo, gdyz poszukujac czegos do jedzenia, zostalismy zaproszeni na wiejska uczte dostajac tym samym nieskonczona ilosc strawy i picia. Nawet na takim krańcu świata ludzka gościnność nie zna granic. Dziękujemy!:)

poniedziałek, 12 lipca 2010

Baku- czyli stolica Azerbejdżanu ropą pachnąca;)




:)Kochani, w końcu dotarliśmy na miejsce!:)Pierwsze wrażenia? Trudności dojazdu do Baku z lotniska pomógł nam opanować świeżo poznany młody Azerbejdżanin, który nie tylko pojechał z nami autobusem, ale też opłacił przejazd metrem do miejsca, w którym mieliśmy się spotkać z moją znajomą z Couch Surfing- Azerbejdżanką Wafą. Azerbejdżanie kojarzą Polaków z dwóch rzeczy:polityka ( pytanie o prezydenta, o katastrofę lotniczą), oraz film Czterej pancerni i pies. Oprócz tego nasz młody znajomy nie mógł się nadziwić dlaczego wybraliśmy właśnie ten kraj na wyprawę. Nasz zachwyt nad Kaukazem nie wydawał się go przekonywać, ale był szczęśliwy, że mógł nas poznać:) Pierwsze koty za płoty i po godzince spotkaliśmy się z Wafą:) Oprowadziła nas po mieście,nakarmiła plus zaoferowała nocleg, co bardzo ułatwiło nam start podróży:)Kolejnego dnia od rana postanowiliśmy mimo wielkiego upału zwiedzić najbardziej znane miejsca w Baku: piękny park fontann, pałac Szachów Shirvanu, Wieża Dziewicza. Nie zabrakło posiłku w typowej lokancie Azerskiej, gdzie pokazując palcami mogliśmy wybrać dania wyglądające na zjadliwe. Jedną z szybszych, zjadliwych potraw było lachmadzun, czyli coś w rodzaju naszej pizzy, ale z dodatkiem dużej ilości baraniny oraz natek pietruszki ( Pietruszka jest dodawana do prawie każdego dania Azerskiego. Z uwagi na małą ilość warzyw w diecie azerskiej, uzupełniają sobie oni w ten sposób brak niektórych witamin). Dzień zakończyliśmy ponownym spotkaniem z naszą znajomą Wafą i przejazdem na dworzec autobusowy, z którego mieliśmy udać się w dalszą podróż.

sobota, 10 lipca 2010

W oczekiwaniu na lot

Pierwsze koty za płoty! pociąg TLK relacji Poznań Główny- Warszawa Centralna był pierwszym miejscem spotkania całej grupy wyjazdowej. A więc to w końcu ten długo oczekiwany dzień wakacji..:)Odprowadzeni przez znajomych pod same drzwi wagonu, spoglądając na otaczający nas tłum ludzi spieszących by zająć choć pół miejsca siedzącego w przedziałach, postanowiliśmy spędzić te kilka godzin w Warsie, co dawało nam większą swobodę ruchu i bezproblemowe siedzenie przy świeżo zakupionej wodzie czy piwie bezalkoholowym;)W Warszawie znaleźliśmy się długo przed czasem wylotu, przez co zdążyliśmy się posilić i dopiero po obiedzie zmierzaliśmy na lotnisko Chopina.O 19:50 nasz pierwszy lot: Warszawa- Wiedeń. Samolot wydawał się być mało stabilny.. a jednak dolecieliśmy bezpiecznie. Tu, na lotnisku w Wiedniu czeka nas dłuuuuga noc aż do 10:00 kiedy to wsiądziemy na pokład już docelowego samolotu do Baku. Nie zważając na trudy noclegu w poczekalni, postanowiliśmy umilić sobie czas partyjką tysiąca oraz zakupionym przez chłopców austriackim "lekarstwem" ziołowym, które to mimo potwornie gorzkiego smaku i rozgrzewającego charakteru miało nam podobno ułatwić sen..chyba się udało;)



piątek, 9 lipca 2010